Karma Yonten Gyamtso


Ocean Właściwości Buddy

Duch Gór

Przytrafiają się nam czasem rzeczy dziwne i niewytłumaczalne - zostawiają na naszym życiu wyjątkowy ślad i trwale zmieniają nasze widzenie świata. Ale czasami jest wprost odwrotnie - przeżywamy coś, traktując to jako rzeczy zupełnie zwyczajne, nawet pospolite. Są niczym tło dla naszego życia, niedostrzegalne, a jeśli nawet je zauważamy i zapamiętujemy, to raczej przez to, że związaliśmy je z innym wspomnieniem. Mija czas i wydawałoby się, że zatarły się już w naszej pamięci, aż tu nagle odkrywamy coś, co zupełnie zmienia nasz punkt widzenia i to, jak postrzegamy minione zdarzenia...

 

Na przełomie lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku spędzaliśmy ze znajomymi zazwyczaj wakacje w Górach Stołowych. Teren ten wyjątkowo pasował do naszych upodobań - dla jednych było to cudowne miejsce dla swobodnych, pieszych wędrówek, dla innych doskonałe miejsce dla rozwijania i ćwiczenia umiejętności wspinaczkowych, a dla wszystkich miejsce, gdzie można było rozbić namiot (w Karłowie, u samych stóp obu Szczelińców) i za niewielkie pieniądze napić się piwa i pośpiewać z gitarą przy ognisku. Był to dla nas czas naszego buntu, przyjaźni i pierwszych miłości. Doświadczaliśmy życia i wolności - pierwszych symptomów zbliżającej się dorosłości.

Góry Stołowe

Góry Stołowe to bardzo stare pasmo górskie zbudowane z niezwykle twardego piaskowca ułożonego w poziome pasy. To od niego właśnie pochodzi ich nazwa, bo szczyty tych gór są przeważnie płaskie jak stół. Zajmują środkową część Sudetów i w większości leżą w Czechach, ale po polskiej stronie granicy jest ich najpiękniejsza część stanowiąca niejako esencję tego skrawka Ziemi. Najbardziej znane i malownicze miejsca to Mały i Wielki Szczeliniec oraz Błędne Skały.

640px-Szczelince_z_fortu.jpg

Były to czasy, gdy dopiero powstawał Park Narodowy - odczuwaliśmy to w kolejnych latach, gdyż ograniczał nam się obszar naszych swobodnych eksploracji. Zaczęliśmy od ognisk i nocy spędzonych na Małym Szczelińcu, rzecz teraz nie do pomyślenia. W kolejnych latach uformował się tam rezerwat ścisły - wielka to strata dla nas nie była, bo nie ma tam interesujących miejsc dla wspinaczy, a i wędrówka do wygodnych nie należała z racji wyjątkowej niedostępności miejsca.

Podobnie rzecz miała się z Wielkim Szczelińcem - tam z kolei koledzy wspinali się po wielkich, stromych ścianach, ale już wtedy, gdy był tam Park Krajobrazowy. Zaznaczę tu, że wspinaczka była najzupełniej legalna, po rejestracji i uiszczeniu stosownych opłat. Nie brałem już wtedy udziału w wyprawach wspinaczkowych - o ile pamiętam to przy próbach zdobywania Wielkiego Szczelińca trzeba było się wykazać jakimś poziomem zaangażowania w ten sport.

Wielkiego Szczelińca "zaliczyłem" już podczas pierwszych wakacji - gdy nie było jeszcze żadnych ograniczeń, lub po prostu nikt o nich nie myślał. To była spontaniczna decyzja i "wypad" w stylu iście sportowym, o zmroku, bez żadnej asysty i sprzętu, łatwą trasą. Wspięliśmy się na samą górę i szczytem przebiegliśmy od strony Karłowa do schroniska. Ze szczytu zapamiętałem skoki nad krzewami, głębokimi na kilkadziesiąt metrów szczelinami i... linią energetyczną. Prąd do schroniska doprowadzony był przewodami rozpiętymi na słupach o wysokości 40-50 cm. W istocie rzeczy ta linia energetyczna była najbardziej ekstremalnym zagrożeniem dla nas. Na szczyt dotarliśmy w samą porę, aby po raz drugi tego dnia podziwiać zachód słońca.

Wróciliśmy już zwykłym szlakiem - nie było łatwo, bo nikt nie pomyślał o latarkach...

Wyjątkowe noce i przekraczanie granic.

Szczeliniec6.jpgNocne eskapady to też przywilej młodości - dziś wydaje mi się, że kilkadziesiąt lat temu warunki była bardziej sprzyjające takim metodom spędzania nocy: klimat był chyba łagodniejszy niż obecnie, bez dzisiejszych ekstremów pogodowych, a noce, nawet latem, dużo cieplejsze. Najbardziej warte zapamiętania z takich nocnych wycieczek była nie te z nocnym wspinaniem się (też takie miały miejsce - to już była straszna głupota i przekraczenie granic rozsądku), ale ta do Fortu Karola - z zapierającym dech w piersiach nocnym widokiem na Szczelińce i Karłów.

Granice przekraczaliśmy też w bardziej formalnym sensie. Dziś już dużo jest osób, które nie pamięta o czymś takim, jak granica polsko-czeska, a nawet polsko-czechosłowacka. Wtedy już było czuć ducha nadchodzących zmian, ale otwarte granice  to była jeszcze pieśń przyszłości. Wędrując szlakami i poza nimi często widzieliśmy słupki graniczne. Pamiętam dwie historie związane z granicami państwa i naszym do nich stosunkiem.

Pierwsza dotyczy kolegów, którzy chcąc skrócić sobie wędrówkę poszli "na przełaj", wg wskazań kompasu. Po zejściu do doliny droga skierowała ich do wioski, gdzie wstąpili do lokalnego sklepu w celu uzupełnienia zapasu piwa. Poczuli się nieco zaskoczeni gdy okazało się, że mają lekkie trudności aby się porozumieć, a i przy zapłacie nie mieli właściwej waluty. Nie było to jednak wielką przeszkodą -  piwo, jakie przynieśli smakowało wyśmienicie. Musieli jednak wracać drogą, jaką tam trafili. Na czasie więc nie zyskali...

Druga historia dotyczy innego powrotu, gdy zmęczeni stwierdziliśmy, że kolację zjemy przy ognisku po drodze. Zapadał zmrok, gdy kończyliśmy kolację i zbieraliśmy się do wygaszenia ognia. Usłyszeliśmy warkot i motoru, co było nieco dziwne w tym miejscu. Po ścieżce, z której zeszliśmy, przejechał na motorze żołnierz - wyglądający trochę jak pogranicznik, tyko, że nie w naszych narodowych barwach. Ścieżka, jaką jechał, biegła wzdłuż granicy. Zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie jesteśmy i poszukaliśmy słupków granicznych. Okazało się, że ognisko paliliśmy jakieś 20 m w głąb państwa naszych sąsiadów - niby południowych, ale granica i "nasze" tereny nie były na północy, ale na południu - tak akurat biegła tam granica. Fakt nielegalnego przekroczenia granicy nie wywarł na nas wrażenia - podobnie, jak na żołnierzu z motorem. Oczywiście na pole namiotowe dotarliśmy koło północy.

Samotność - miejsce, gdzie ją czuć najbardziej.

Ekstremalnych wrażeń niby nie szukaliśmy świadomie - ani ja, ani nikt z moich znajomych (choć przeczyć temu może zamiłowanie do wspinaczki). Ale sytuacje, które uznałbym dziś za nierozsądne zdarzały się nieustannie. Przykładem takowych były moje samotne, nocne wycieczki. Pierwsza zdarzyła się przypadkowo - odłączyłem się nieco od grupy i poszedłem przodem. Szedłem sam wiele godzin i choć początkowo robiłem postoje w oczekiwaniu na znajomych, to na pole namiotowe dotarłem sam. Na miejsce okazało się, ze czekają na mnie tylko resztki kolacji - znajomi stwierdzili, że nie mają siły na wędrówkę i wrócili autobusem. Gdy się zorientowali, że mnie z nimi nie ma, to było za późno aby mnie szukać.

Szczeliniec4.jpgPodczas tej właśnie wędrówki doświadczyłem czym jest samotność. I nie chodzi tu wcale o uczucie porzucenia przez rówieśników. Było nas prawie 30 osób i zazwyczaj wędrowaliśmy w losowym składzie w mniejszych grupach, więc takich odłączeń się i zagubień pamiętam kilka.

Samotność rozumiem tu jako głęboką ciszę - tak przejmującą, że nawet myśli są jakby cichsze...

Szedłem wtedy szlakiem wśród lasów i gór - to pierwszy element. Raczej nie spodziewałem się spotkać zwierzyny. Teraz może byłoby to dużo bardziej prawdopodobne, ale w tamtych latach nie było tam zbyt dużo zwierząt. Były tylko drzewa i wiatr. Oczywiście ryzyko spotkania niedźwiedzia było realne, ale naprawdę mało prawdopodobne.

Mijałem małe wioski i samotne domy. W większości mocno zniszczone. Stare. Raczej łatane niż remontowane.

Trafiłem też na cmentarz.

Bardzo stary, trochę zarośnięty, ale w gruncie rzeczy zadbany. To on mnie zatrzymał na dłużej. Chodziłem od grobu do grobu i czytałem nazwiska i daty. Groby proste i bogate. Rodzinne grobowce ze słowami po polsku i w gotyckim stylu po niemiecku. Najczęściej pogrupowane językowo, ale czasami nawet w jednym grobie leżeli Polacy i Niemcy. Daty sięgające nawet XVII w. Cała historia tych ziem.

Gdy wyszedłem z cmentarza miałem już blisko do noclegu, ale zwolniłem, gdyż blask pełni księżyca i świeżo uzyskana świadomość skomplikowanych losów ludzi tu mieszkających poruszyły mnie bardzo. To była dla mnie bardzo podniosła chwila.

I wtedy GO poczułem. Było to jak zapach drugiego czowieka, jak łaskotanie wiatru we włosach. Był też trochę niczym dreszcz niesamowitości. Był smutny, poważny, zadumany, I bardzo SAMOTNY. Resztę drogi przebyliśmy razem. Pełni zadumy nad historią i czasem.

Duch Gór

W kolejnych dniach życie płynęło podobnym torem, co wcześniej. Nie przywiązałem wielkiej wagi do tego, co odczułem. Zdarzył się jednak pewien incydent, który przywrócił tamto odczucie.

Wracając nocą do namiotu, na rozstaju dróg, na samym środku skrzyżowania, spotkaliśmy mniej więcej naszego rówieśnika, który siedział w pozycji lotosu. Dziwne to było miejsce na medytację. Koledzy trochę zaczęli mu dokuczać i chcieli go przenieść na pobocze niby z troski o jego zdrowie. Po paru piwach świat wydaje się nam przynależny w nieograniczonym zakresie. Odciągnąłem ich i wygoniłem spać. Sam jednak usiadłem na ławce i obserwowałem medytującego. Pamiętam, że pojawiła się we mnie taka myśl - czy warto tracić czas na jakieś takie medytacje, skoro można iść i podziwiać piękno natury. Można odwiedzić np. cmentarz i zadumać się nad życiem. Czy to nie bardziej wartościowe niż zanurzenie się w sobie?

I wtedy znów GO poczułem i usłyszałem. Był niczym przedłużenie grzmotu zbliżającej się burzy. Ale był wyraźny, niemal jak wyartykułowany głos. Nawiązałem z nim wewnętrzny dialog. Właściwie słuchałem GO, niczym melodii. Śpiewał o historii, której fragment odkryłem, o pięknie przyrody, z którą miałem tu tak dobry kontakt. Zdradzał sekrety miejsc, jakie mogłem odwiedzić. Ostrzegał przed nadchodzącą burzą.

Odtąd nawiązywałem często z NIM kontakt - z "nim", bo był jak najbardziej osobowy. Czułem jego przywiązanie do tego miejsca. Był jak strażnik, jak opiekun. Nie podał imienia, a ja nie pytałem, ale nazwałem go Duch Gór. Od tamtej pory zawsze wiedziałem, jaka będzie pogoda, jak się ubrać, gdzie iść, co zwiedzić. Odłączałem się od reszty na nocne spacery, choć parę razy wyszedłem z jakimś towarzyszem. Opowiadałem o tym, co odczuwałem. Słuchali zaciekawienie, spokojni. To było ciekawe, że nie wyśmiewali tego, a poddawali się urokowi mojej opowieści. Może czuli to samo co ja?

Odkrycie legendy.

W tamtych czasach tak, jak nie było komórek (dla moich dzieci tego typu informacja byłaby sensacją) tak też nie było Internetu. Nie miałem jak zweryfikować moich rewelacji - a szczerze mówiąc nie czułem też takiej potrzeby. Nie wydarzyło się w sumie nic wielkiego. Czułem tylko miły, choć niesamowity nastrój. I wymyśliłem parę historii o nieszczęśliwej miłości, o porzuceniu i samotności.

Będąc już na studiach odwiedził mnie pewnego razu w akademiku znajomy. Zaczął rozmawiać z moim współlokatorem o Górach Stołowych. Trochę mówili o historii i jakoś tak zeszli na legendy. Opowiadali o jakimś Liczyrzepie, czy też Karkonoszu. O jego nieszczęśliwej miłości i opiece nad górami. Wspominali o tym, że czasami turyści spotykają go na szlaku - poruszyło to mocno już zapomnianą moją własną historię. Włączyłem się do dyskusji mówiąc, że Góry Stołowe nie są mi obce. Wspomniałem też, że znam te legendy, tylko, że ja znam je jako opowieści o duchu.

I wtedy usłyszałem:

A - bo niektórzy nazywają go i w ten sposób: Duch Gór.

p.s. Historie o Duchu Gór można bez trudu znaleźć w Internecie - np. na stronie Góry Stołowe – kraina Ducha Gór